Gdyby kilka dni temu powiedziano mi, że zginę w wypadku lotniczym, zaczęłabym się śmiać.
Jednak teraz, kiedy to rzeczywiście się dzieję, nie jest mi do śmiechu, a tym bardziej nie miałabym odwagi się zaśmiać. I gdybym tak zrobiła uznano by mnie pewnie za jakąś popieprzoną sadystkę, a co gorsza popierdoloną psychicznie terrorystkę, podejrzewaną za wybuch w silniku. A to by było nie miłe w stosunku do mnie, bo ryzyko, że zwykła modelka zaatakuje samolot, aby zginąć było minimalne.
I to bardzo minimalne.
— Proszę zachować spokój! — ktoś wrzasnął, a mi ledwo co udawało się nie zaśmiać.
Kobieta, ubrana w skąpy strój stewardesy, trzymała się drzwi od pomieszczenia dla pracowników i informowała wszystkich, że nie trzeba się bać niczego, bo przeżyjemy. A jeśli przeżyjemy to i tak umrzemy, bo możemy wylądować na jakiejś wyspie z kanibalami czy w zimnym ocenianie, pełnym rekinów.
Ewentualnie z niesamowitą siłą pierdolniemy w jakieś wulkan, który znikąd pojawi się na oceanie, a później utopimy się w jakiejś płynnej, gorącej lawie. Może także walnąć w nas jakiś meteoryt czy chuj co i samolot wybuchnie w powietrzu. Albo znikąd pojawi się jakiś wodny potwór, podobny do Krakena i swymi mackami zaprowadzi nas na samo dno.
— Zginiemy! — krzyknął mężczyzna, siedzący nieopodal mnie.
I nagle przypomniała mi się moja matka — i kurwa naprawdę nie wiem dlaczego, można mnie za to zabić — która za każdym razem, gdy wracał późno do domu opierdalała mnie za to, że bez słowa wyszłam na jakąś imprezę. Albo jak krzyczała na mnie, gdy dostałam kolejną jedynkę lub dwóję z chemii, co było dla mnie ogromnym szczęściem, bo nigdy nie podarowano mi wyższej oceny z tego przedmiotu.
Nie przeprosiłam jej nawet za tyle krzywd, które jej wyrządziłam; za to, że przez tyle lat wychowywała takiego niedojebanego bachora jak ja; że martwiła się o mnie za każdym razem, gdy byłam chora. Nawet nie zdążyłam jej podziękować za to, że poświęciła całe swoje życie, marzenia i karierę, abym ja miała normalne i wartościowe dzieciństwo, dach nad głową i wiele innym rzeczy, a przede wszystkim rodzinę.
— Tato! — małe, na oko pięcioletnie dziecko przytuliło się do przerażonego mężczyzny, bodajże swojego ojca.
Nagle samolot zaczął diametralnie zniżać swoją wysokość, co spowodowało natychmiastowe przerażenie ze strony pasażerów. Ludzie za wszelką cenę próbowali wciągną powietrze przez specjalną maskę, jednak wielu nijak to wychodziło. Niektórzy nawet nie próbowali tego robić, bo woleli trzymać się innych osób, modlić się do jakiegoś Boga lub czegoś innego albo po prostu, gadać i przepraszać.
— Kurwa — wyszeptałam, zamykając oczy.
A potem straciłam przytomność.